wtorek, 16 lutego 2010

Taki tydzień...

Na szczęście dopiero pierwszy raz nam się zdarzył. I może nie będzie więcej takich?
Zaczęło się, jak zwykle – od poniedziałku. Bokser naszej koleżanki z Fundacji, adoptowany w kwietniu 2009 bardzo się pochorował już ze dwa tygodnie temu, ale w poniedziałek nastąpiło pierwsze pogorszenie. Joy miał około 10 lat – do tej pory ten pies-anioł był sprawny, radosny, kompletnie bezproblemowy. Tym razem nie mógł się podnieść, ani ułożyć na posłaniu, przy najlżejszym dotknięciu wył z bólu, nie mógł spać, wyraźnie bardzo się męczył. Wszyscy kibicowaliśmy im w zmaganiach z chorobą.
Trafił do Fundacji Maciek – po operacji guza na jądrze (był wnętrem) zrobiło mu się zapalenie otrzewnej. We wtorek trzeba było zrobić mu kolejną operację. Na szczęście nie było za późno i bokser zaczął pomalutku dochodzić do siebie. Ale cośmy się nadenerwowali, to nasze. Niestety w domu tymczasowym nie dogaduje się z bokserem – rezydentem. Rozglądamy się za innym tymczasem – ale kto weźmie staruszka po operacji pod opiekę? Doraźnie przystosowaliśmy go do życia w klatce – tak, by rana mogła się goić, a psy nie stanowiły dla siebie wzajemnie zagrożenia.

Moje własne psy zachorowały – jedno ma zapalenie tchawicy – kaszle przy najmniejszym ruchu. Drugie nie kaszle, ale za to ma szmery w oskrzelach. Spacery skrócone do minimum. Tymczasowicz – 3 miesięczny szczeniak jedzie na lekach wspomagających odporność.

W środę po południu dzwoni do mnie zrozpaczona właścicielka adoptowanego niedawno szczeniaka Foresta. Niestety wiadomości ma bardzo złe – mały zginął pod kołami samochodu. Bezradność zabija mój zapał. Już nic mi się nie chce. Właściciele Foresta nie są winni tej niepotrzebnej śmierci – on reagował na swoje imię, przychodził na zawołanie. Byli z nim w parku, gdy nagle zaczął biec przed siebie, nie słysząc nawoływań. Przebiegł 700-800 m i wpadł na jezdnię – prosto pod koła samochodu.
W czwartek zaczyna chorować nasze tymczasowe szczenię. Kaszle jak moja Kora. Ponieważ stan suczki mimo podawania antybiotyków nie poprawia się, wieczór spędzamy w klinice – z całą trójką. Odwołujemy wizytę przedadopcyjną u pani, która chce przygarnąć dwa psiaki, bo po prostu jest już tak późno, że nie ma sensu snuć się po mieście. Szczenię przestaje wychodzić na spacery – nauka czystości idzie w las… Trudno, dopóki kaszle, nic się nie da zrobić.

W piątek umiera Joy. Tyle wysiłków Basi, by go ratować idzie na marne. Bokser ma zmiany nowotworowe w płucach. Pluje krwią. Męczy się. Nie można mu pomóc. DLACZEGO? Dlaczego ktoś go oddał rok wcześniej? Dlaczego dopiero u Basi zaznał miłości, swobody, prawdziwego ciepła? Dlaczego tylko przez rok było mu dane chrapanie na bezpiecznej, ciepłej kanapie?

Tego samego dnia koleżanka wysyła nam ogłoszenie z Allegro: „Sprzedam dwie suki bokserki z powodu likwidacji hodowli. Mają po 4 lata. Jedna umie aportować. Cena 100 PLN”. W sobotę już są nasze – bezpieczne w hotelu. Nigdy nie były u weterynarza – żadna z nich nie była szczepiona. Na nic. Nigdy. Rodziły co cieczkę – duże mioty – po 9-12 szczeniąt. Tyle, że przeżywały z nich najwyżej po 3. „Hodowca” postanowił się ich pozbyć, bo „to panie karmić tego nawet nie warto. Nie opłaca się.”. Eh, i co mu można zrobić? Ukarać mandatem za brak szczepień? Suki mieszkały w nieocieplonej budzie, ale łańcuchy nie były za krótkie. Niemoc wobec czegoś takiego podcina mi skrzydła – a w zasadzie to, co z nich zostało po poprzednich złych wieściach z tego tygodnia.

W sobotę szczeniak – tymczasowi cz dostaje antybiotyk. Kaszle coraz bardziej. Reszta ma się nieco lepiej, ale i tak mam dość. Zawożę karmę dla psa, którego mamy zawieźć do domu tymczasowego w Toruniu. Kolejna bieda odebrana nieodpowiedzialnemu właścicielowi… Ale osoba, która się nim zajęła na chwilę, poleca nam dla niego dom pod Warszawą. OK. – odwołujemy transport – zawsze lepiej, żeby od razu trafił do swoich ludzi. Co prawda nie zdążyliśmy z nimi porozmawiać osobiście, a pies jest niekastrowany, ale oni deklarują współpracę w tym zakresie – trzeba zaufać...
Niedziela – dzień odpoczynku, dla większości. Ale nie dla nas. O 11 dzwoni pani, która wzięła psa – tego co miał jechać do DT. Nie dogaduje się z jej bokserem-rezydentem. Cóż – mamy co prawda domowe plany, ale… wsiadamy w auto i jedziemy do pani. Dwie godziny oswajania i choć to nam się w tym tygodniu udało – chłopaki mogą spokojnie leżeć w jednym pokoju, nie rzucając się sobie do oczu.
Jeszcze tylko wieczorem odwozimy właścicielom psa, który im zaginął miesiąc wcześniej. To, że koleżanka zakopuje się w śniegu na parkingu koło mnie, to drobiazg, którym nie warto sobie zaprzątać głowy. Zmarnowałyśmy pół godziny wykopując auto łopatą. Ale o 22:30 kończymy wizytę w byłym/obecnym domu Vigo/Zefira. Przynajmniej jeden pies wyluzował po powrocie do domu, a i państwo, choć nie umieli go szukać, cieszą się, że bokser się odnalazł.

Po krótkiej drzemce (bo wróciłam po 23 do domu, potem karmienie psów, zastrzyki, tabletki, sprzątanie po tymczasowiczu, a już o 5 rano obudził mnie kaszlący pies – nawet nie wiem już który z tej chorującej trójki) spędziłam dwie godziny w korku w drodze do pracy. Staram się skupić na robocie, bo oto jest kolejny poniedziałek, może zaczyna się nowy, lepszy czas… Nie tym razem – spokój w pracy przerywa telefon z Fundacji. Dziś właśnie zginął pod kołami samochodu jeden z naszych podopiecznych – Porto – pies ciężko chory, ale bardzo dla nas ważny. Właśnie zaczynał „wychodzić na prostą”.

I jak tu znaleźć siłę, by się nie poddać? Jak pomagać, by potem nie przeżywać takich ciężkich chwil? Brakuje czasem motywacji, by zepchnąć wszystko – prywatne życie, zawodowe sprawy, przyjemności na drugi plan, by zająć się chorym podopiecznym – zawieźć do lecznicy, dowieźć mu karmę – gdy dzieją się takie rzeczy. I tak naprawdę to nie rozmaite trudności - z psem, nagłe akcje, problemy, walące się transporty, choroby, brak pieniędzy – sprawiają, że czasem myślimy, że już nie możemy dłużej. To nawarstwienie tych problemów w jednym czasie, gdy jest nas garstka i ciężko takie losowe supły rozplątać. Gdy wolontariusze są sami zawaleni zadaniami – odwiedzają domy, wożą psy, załatwiają różne sprawy, prowadzą bazarki, allegro i milion innych rzeczy, lub zwyczajnie nie mają czasu, do awaryjnych spraw rusza któraś z naszej piątki. Wtedy niezależnie od planów, jakie się miało, jedzie się w trasę, po psa, rozwiązać problem, załatwić coś.

Ale tak naprawdę ucina nam skrzydła kosa przeznaczenia. Gdy śmierć za wcześnie przychodzi i zabiera zwierzaki, które mogły mieć wspaniałe, długie życie, nam zabierając nadzieję i poczucie sensu.

Dlatego tak ważny dla nas jest kontakt ze stałymi domami naszych podopiecznych. Bo gdy dopadnie nas mroczny nastrój, spadek mocy - wtedy siadamy i przez łzy patrzymy na zdjęcia z domów stałych - na mordy, które śmieją się do nas z fotografii, na przyjemnie pełne bokserowe ciała rozwalone na kanapach, na wykopki w dotąd wypielęgnowanych ogródkach. I wtedy wiemy znowu, że warto. Za wszelką cenę.


Tekst: Ewelina Eggert

3 komentarze:

  1. To wszystko bardzo piękne... Smutne jednocześnie...
    Ale nie rozumiem jednego...
    Jak to: zginął w wypadku? zginął pod kołami? To nie wina "opiekunów"...:(
    Włąściwie od urodzenia, żyję w "towarzystwie" psów... NIGDY...Powtarzam NIGDY... Żaden z moich psich przjaciół nie trafił pod koła samochodu, lub jakiegokolwiek innego wehikułu... Dlatego nie rozumiem - "to nie wina opiekunów"...
    Przepraszam, czy to wina FORESTA, a może PORTO...??:(

    OdpowiedzUsuń
  2. Grzegorz - na stronie Fundacji jest informacja, jak wyglądała sytuacja z Porto - była to całkowicie wina kierowcy. Z jaką prędkością musiał jechać, żeby "skosić" ogrodzenie a za nim zabić psa? Porto po prostu wyszedł na chwilę z domu na swoją posesję... gdzie człowiek (i pies) ma czuć się bezpieczny, jak nie u siebie w domu?
    Mnie w tej historii poraziła bezmyślność sprawcy tego zdarzenia...

    OdpowiedzUsuń
  3. Pami Ewelinko, po przeczytaniu Pani bloga , siedzę i płaczę, bo tak naprawdę my możemy pomóć tylko w sytuacjach , które są do przejścia, natomiast gdy nic sie już nie da zrobić to człowiek jest tak bezradny jak to psisko któremu trzeba pomóc.Miałam pzrez ponad 6 lat psinkę , częśią naszej rodziny była i ta wstrętna kosa nam Ją odebrała pomimo wszelkich wysiłków, teraz cieszymy się z adoptowanej Mikusi, , ale czy ludzie nie zastanawiają sie wcześniej co można zrobić żeby bezsilność nas nie przygniatała.Temu kierowcy ZABRAŁABYM prawko do końca życia.Dla mnie to idiota.(przepraszam za słowo).

    OdpowiedzUsuń